Wasze historie #mamtemoc: awersja i ból.

„Wołam do wszystkich mam karmiących przez łzy” zarezonował z wieloma z Was. Nie był o karmieniu wbrew sobie, karmieniu gdy się tego po prostu nie cierpi. Był o trudnych momentach. Te trudne momenty, dni, tygodnie potrafią wywrócić człowieka na drugą stronę. Czasami chodzi o niewyspanie, czasami o brak wsparcia, czasami o ogrom odpowiedzialności, czasami o zbyt częste karmienia. Na szczęście zazwyczaj przychodzą lepsze czasy. Cudowne czasy.

Ale są też sytuacje gdy lepsze czasy w karmieniu nie nadchodzą.

Gdy każde karmienie to walka samej ze sobą – z jednej strony potrzeba świadomej mamy by podać swojemu dziecku najzdrowszy pokarm, swój pokarm, oraz wizja tego co większość z nas zna, chwil bliskości i miłości przy piersi. Z drugiej strony jasny komunikat z ciała, ciała które wrzeszczy, błaga, stawia opór i z karmieniem sobie nie radzi. Przed Wami historia #mamtemoc mamy zmagającej się z tzw. „nursing aversion” czyli awersją/niechęcią do karmienia piersią. Mamy wojowniczki, która można powiedzieć była na wojnie i stoczyła walkę, którą wielu z nas ciężko sobie wyobrazić. Walkę, którą kiedyś w końcu trzeba po prostu zakończyć. I przede wszystkim zadbać o siebie by móc dbać o swoje dziecko. Dziękujemy tej mamie za odwagę i siłę by wrócić do tych wspomnień aby móc się nimi z nami i z Wami podzielić.

„Zawsze miałam nadwrażliwe piersi, nigdy nie tolerowałam gdy były dotykane, nawet przez siebie samą. Gdy zaszłam w ciążę byłam szczęśliwa, zakochana po uszy w małej fasolce w brzuchu. Nie wyobrażałam sobie nie karmić piersią, ale zaczęłam się zastanawiać, jak to wytrzymam. Tłumaczyłam sobie, że będę tak upojona hormonami i że instynkt będzie tak silny, że nie będzie źle. Synek urodzony SN, pierwsze przystawienie było SUPER! No urodzony ssak. Druga doba i moje brodawki były już tkliwe, bolało mnie niesamowicie, ale dawałam radę. Lewa brodawka wyglądała jak wulkan, otwarta dziura z wyciekającym osoczem. Byłam u CDL, mały jej zdaniem ładnie ssał, twierdziła, że to nie on mnie tak rani. “Pani posmaruje clotrimazolem, jak nie przejdzie za tydzień to zobaczymy”. Karmiłam przez łzy, wpadałam w histerię za każdym razem jak była kolej tej piersi, bo rana, która zdążyła się zamknąć między karmieniami, była kolejny raz otwierana przez mechanizm ssania. Wpadałam w histerię na sama myśl o karmieniu. Wiedziałam i byłam gotowa na to, że na początku może będzie nieprzyjemnie, ale nie myślałam, że to będzie AŻ TAK boleć… No cóż, to był drugi tydzień, więc mówiłam sobie, że muszę po prostu wytrzymać: „niedługo się zahartują! Przecież nie będzie to tak zawsze boleć!” Karmiłam w męczarniach, kolejny tydzień aż nie wytrzymałam i wezwałam kolejną CDL do domu. Potwierdziła, że mały to urodzony ssak, że pięknie ssie. Ale spojrzała na moją lewą brodawkę i powiedziała, że pilnie trzeba zrobić posiew. Zrobiłam, ale na wyniki trzeba było czekać, wiec w tym czasie już dostałam antybiotyk, który był niestety nietrafiony – okazało się, że wdarł się gronkowiec złocisty (ten odporny na większość antybiotyków). Cztery tygodnie karmienia w męczarniach, w końcu mam diagnozę i mogę się leczyć, ale lęk przed bólem już się mocno się we mnie zakorzenił, nie byłam już psychicznie w stanie się przełamać, by małego przystawić do tej chorej, poranionej piersi.

Postanowiłam odciągać z tej piersi podczas antybiotykoterapii (bolało 10 razy mnie niż ssanie), żeby utrzymać w niej laktacje, a z drugiej karmić. Jak dobrze wiecie, każda pierś produkuje tyle, ile dziecko sobie wypracuje, a że synkowi „odebrałam” jedną pierś to się przyssał do drugiej ze zdwojoną mocą, żeby nadrobić. I tu się zaczęły schody. Moja psychika była już tak pokiereszowana, że KP już mi nie sprawiało żadnej przyjemności, wręcz przeciwnie zaczęło budzić we mnie agresję – zero hormonów szczęścia. Tłumaczyłam sobie, że jak się wygoi i wyleczy to będzie dobrze, wszystko wróci do normy. Po 16 dniach bombardowania antybiotykiem (doustnie i na ranę), wietrzenia, smarowania solcoserolem, nadszedł ten dzień!! Brodawka zagojona, dzień Wigilii. Przystawiłam małego do piersi (dalej miałam odruch, że będzie bolało) na szczęście było przyjemnie, pierś troche jeszcze wrażliwa, ale nieźle! Cieszyłam się jak głupia.

Niestety szczęście nie trwało długo. Lęk już zrobił swoje w mojej głowie. Każdy lekki ból i od razu się bałam, że znowu się to wszystko powtórzy. Piersi zrobiły się tkliwe jak przed ciążą i zaczęło się moje psychiczne piekło. Karmienie nie sprawiało mi radości… nie czułam więzi z własnym dzieckiem. Pół biedy gdybym czuła obojętność, albo jakiś dyskomfort. Ja czułam niesamowity gniew i agresję za każdym razem jak go przystawiałam! Najgorszy był ten prąd i wyrzut mleka… Wiec od około 7-8 tygodnia życia mojego synka, zaczęłam odciągać z obu piersi mleko i podawać mu w butelce na przemian z piersią, uzasadniając, że jak sobie dam chwile odetchnąć, to nie będę czuła tych okropnych emocji… Ale za każdym razem, jak mały wiercił się przy piersi, bo za szybki wypływ, bo pozycja nie ta, to moje wrażliwe piersi tego nie wytrzymywały. Samobiczowałam się myśląc: karmię swoje ukochane dziecko i zamiast czuć euforie i skowronki, o których mówią kobiety to ja czuję agresję i niechęć!

A że miałam te hamulce, które mnie stopowały i nie pozwalały skrzywdzić niewinnej istotki, zaczęłam krzywdzić… siebie.

Poza tą autoagresją zafundowałam sobie jeszcze niesamowite wyrzuty sumienia i depresje, że nie karmie synka bezpośrednio z piersi, że on nie czuje mojej miłości, bo go kocham ponad życie, poświecę wszystko dla niego, a nie jestem w stanie się przełamać by mu dać podstawowej rzeczy… Walczyłam tak miedzy KPI a KP do 4 miesiąca życia synka, ponieważ wtedy dostał kataru i odrzucił moją pierś , bo łatwiej mu było pić z butelki. Odciągałam mu jeszcze moje mleko do 7 miesiąca życia pozostając mamą KPI myślac, że z laktatorem jakoś dam radę. Miałam w planach długie KPI, ale o ironio, laktator też zaczął wbudzać we mnie agresję.

Cierpiałam. Psychicznie i fizycznie. Zadawałam sobie ból by paradoksalnie „mniej” czuć podczas sesji z laktatorem… Gdy synek skończył pół roku nadszedł dzień gdy po raz ostatni użyłam laktatora. Terapia u psychologa i psychiatry uratowała mnie i wyciągnęła z tego piekła.

Babki, nie bójcie się sięgnąć po pomoc, ponieważ nie zawsze musimy same sobie radzić.”

Zdjęcie: https://www.freepik.com/premium-photo/new-born-baby-hand-hold-little-finger-of-mom-concept-of-love-take-care-parent-relations_2053234.htm

Wysłuchała: Nina Błaszczyk-Nowik

Newsletter

Chcesz być na bieżąco z babkowymi sprawami?
Zapisz się do newslettera

O nas

Artykuły